19 marca 2019

Warszawa. 1965

Zachwyciłam się. Niepozorną, jak na dzisiejsze standardy w ogóle nie atrakcyjną wizualnie, szczupłą książeczką. Lekko pożółkłą, kremową obwolutę ozdabia tylko niebieskawa szarfa pasa kontuszowego. Nad nim wszystko mówiący napis: STRASZNY DWÓR. To program pierwszej premiery na scenie mozolnie odbudowanego stołecznego Teatru Wielkiego. Karta tytułowa głosi: Warszawa, 1965.

Teatr Wielki od momentu swego powstania wyznaczał centrum życia kulturalnego Warszawy, współtworząc oś urbanistyczną, biegnącą od Placu Bankowego, ulicą Senatorską, aż do Zamku Królewskiego. Pozbawiony przez władze carskie wyjściowo już, w 1833 roku, dumnej i tak upragnionej przez Polaków nazwy „Teatr Narodowy”, oraz projektowanej wszak przez Corazziego wieńczącej fronton Kwadrygi Apollińskiej (od 2002 roku stojącej już na przypisanym jej miejscu), był jednak przez resztę lat zniewolenia miejscem niezwykle dla całego narodu istotnym, miejscem kultywowania naszej tradycji, pielęgnowania polskiej sztuki, wielkich wydarzeń i – a jakże – uniesień patriotycznych. Nawet jeśli brak było pełnej swobody, nawet jeśli cenzura ingerowała, to właśnie przestrzeń teatru stwarzała jak mało która inna szansę spotkania z tym, co dla Polaków było ważne, cenne, za czym tak tęsknili.

To w Teatrze Wielkim w 1858 roku odbyła się warszawska premiera Halki – pierwszy fantastyczny tryumf Moniuszki, który zaowocował objęciem przez niego arcyważnego stanowiska dyrektora opery polskiej. Tu też, w roku 1865, kompozytor poprowadził prawykonanie swojego Strasznego dworu, dzieła, które momentalnie w sercach Polaków zajęło miejsce szczególne i którego pozycji najbardziej ukochanej przez ten naród opery nie zdołał dotąd poważyć żaden inny utwór – i szczerze mówiąc wydaje mi się mało prawdopodobne, by miało to kiedykolwiek nastąpić. Publiczność oszalała już na próbie generalnej, dając się ponieść patriotycznym emocjom – i radości słuchania pięknej, jakże pięknej muzyki. Władze carskie – które i tak wpuściły na scenę wersję mocno ocenzurowaną – wpadły w popłoch. Opera błyskawicznie zniknęła z afisza, by nie powrócić już nań za życia kompozytora. Na nic to się jednak nie zdało: Straszny dwór b y ł już naszą operą narodową, ulubieńcem wszystkich bez wyjątku, nawet tych, co do tej akurat dziedziny sztuki podchodzą z dużym dystansem (lub wręcz nie podchodzą wcale).

Nie było też żadnych wątpliwości, jaką operą inaugurowany będzie podniesiony z gruzów wojennych Teatr Wielki. Po koncercie galowym 19 listopada 1965 roku, następnego dnia tłumnie przybyła publiczność zapełniła niemal dwutysięczną widownię, by – równo sto lat po jego prapremierze i po raz pierwszy od wojny, znów oglądać Straszny dwór na Placu Teatralnym.

Myślałam nieraz, a teraz, gdy trzymam w ręku program tego spektaklu, ta myśl powraca ze zwielokrotnioną mocą: jak to było tamtego dnia? Jak podniosła, niezwykła musiała być atmosfera, jakie emocje musiały towarzyszyć tym, którzy – z pełną świadomością historycznego kontekstu – zasiadali wtedy na widowni. Spacerowali po lśniącym nowością i czarującym rozmachem foyer. Podziwiali gigantyczną scenę wyposażoną w tak rozbudowaną i nowoczesną maszynerię, że do dziś pozwala ona realizować najśmielsze fantazje inscenizatorów. A przede wszystkim: oglądali i słuchali – w znakomitym wykonaniu! – dzieła, za którym przepadali i które niosło tak wiele ważnych dla nich znaczeń. Jak niezwykły musiał to być wieczór…

Ci widzowie dostali do rąk program – i on również był wyjątkowy. Minęło ponad pół wieku i sięgamy dziś po niego nie tylko z wielkim sentymentem, ale i – tak po prostu – szacunkiem. I podziwem. Przewracam kolejne kartki wydawnictwa, w swym rodzaju bardzo obszernego. Ilustracje oszczędne, szata graficzna – siłą rzeczy – również. Najważniejsza – i słusznie – pozostaje treść. A ta – znakomita. Bogata informacyjnie, niemal pozbawiona jakiegokolwiek wydźwięku ideologicznego (a okazja wszak była!), świetne, ciekawe i z myślą dobrane teksty merytoryczne i – smakowite kąski, jak np. zestawienia wyjątków z Fredrowskich Ślubów panieńskich z fragmentami libretta, porównanie tekstów zmienionych pod dyktando cenzury w 1865 z oryginalnymi (i dziś nam doskonale znanymi), wreszcie gawęda Kazimierza Władysława Wójcickiego, z której Chęciński wysnuł swoje libretto…

Znakomita lektura na Rok Moniuszki – i nie tylko. Kto ma, niech wydobędzie z domowego archiwum. Kto nie ma, niech się rozejrzy za innymi tego typu głosami z przeszłości. Może natrafić na nie lada rarytasy…

Agnieszka Kłopocka